czwartek, 29 stycznia 2015

Poprzeczka nigdy nie jest za wysoka. Moja motywacja.

Poprzeczka nigdy nie jest za wysoka. Moja motywacja.
Poprzeczka nigdy nie jest za wysoka.

Poprzedni rok, a w zasadzie jego początek, nie był dla mnie łaskawy. Rozpoczął się z początku dość wysokimi schodami, a następnie, gdy już wyszłam na prostą, pod moimi nogami zaczęły pojawiać się kłody. Miałam dwie opcje. Jedną z nich było: kupienie litra wina, wypicie go, załamanie się. Ja natomiast wolałam: kupić wino, wypić je i zabrać się do roboty. 

Zazwyczaj moja blond czupryna nie unosi się zbyt wysoko do góry. Nie lubię mieć postawy wywyższającej się. Jednak w dniu, w którym postanowiłam, że zmienię swoje życie, moglibyście zaśpiewać mi: "Nie zadzieraj nosa!". W ten oto sposób, dzięki mojemu nastawieniu, podejrzewam, iż zadziałała tu siła autosugestii, udało mi się poukładać sprawy, które wówczas runęły jak klocki podczas Domino Day. 

Od wieków historia pokazuje nam, że wojna z innym człowiekiem, nie należy do najtrudniejszych. Pac! i albo ty leżysz, albo on. Proste równanie. Zero niedomówień. Okej, ktoś na tym ucierpi, ktoś zyska. Ale nadal to proste, jak konstrukcja cepa. Jednak, zarówno postaci szekspirowskie, otaczająca nas masa, jak i my, jesteśmy doskonałym przykładem na to, że najtrudniejszą, najcięższą, wymagającą od nas największego ogromu pracy, jest walka z samym sobą.


Ambicje, wymagania, przeszkody i pułapki są niczym trudnym, gdy są nam stawiane przez kogoś. Bo przecież każdy z nas lubi troszkę powkurzać drugiego człowieka. Nie? Gorzej jak tymi, których musimy wkurzać jesteśmy my sami. Rozpoczynamy wtedy wędrówkę po niezbadanych jeszcze cechach naszego charakteru, naszych skrywanych słabościach i lękach. 



5 lutego 2014 roku przekonałam się, że wojna toczona z sobą samym nie należy do najłatwiejszych. Zwłaszcza, gdy jesteś Zamaszystą blondyną i chcesz wyjść z każdej sytuacji modnie i z klasą.  No ale chciał nie chciał, niestraszny okazał się mi pot i liście sałaty. To od nas samych zależy, czy pot będzie nam się kojarzył z spływającymi po nas problemami, czy też nie. Tak czy inaczej te zielone obrzydlistwo i mokra grzywka sprawiły przemiany w mojej osobie. Zarówno te fizyczne, jak i lekką modyfikację charakteru. 

Już wiem, że nie ma nic za darmo. Już wiem, że trzeba być najbardziej krytycznym jurorem wobec samego siebie. Już wiem, że trzeba stawiać sobie coraz to wyższe wymagania. Dopóki będziemy do czegoś dążyć, będziemy żyć. Będą nas szanować. 


Jeśli nie potrafisz latać- biegnij. Jeśli nie umiesz biec- idź. Jeśli nie jesteś w stanie chodzić- czołgaj się. Ważne, żebyś brnął przed siebie.

~Martin Luter King


Poprzeczka nigdy nie jest za wysoka. A jeśli jesteśmy zbyt niscy, to zawsze warto się schylić i przejść pod nią. To siła charakteru czyni z nas zwycięzców, nie predyspozycje.





Jeśli należycie do wnikliwego grona badaczy mojego bloga, jak i mojej postaci, to zapewne dostąpiliście już do zaszczytu, jakim jest uczestniczenie w obserwowaniu Zamaszystych Podpisów na facebooku.
 Jak nie, to do dzieła, klik: https://www.facebook.com/zamaszysta

środa, 21 stycznia 2015

Zima na ramionach - jak ją przeżyć i nie zwariować?

Zima na ramionach - jak ją przeżyć i nie zwariować?

Zima na ramionach


Chyba jestem wampirem. Albo wilkołakiem? W każdym razie- tuż po północy, wtedy kiedy powinnam wracać z balu, gubiąc jednego Vans'a i zwiewać przed jakimś niezłym przystojniakiem, mnie zazwyczaj nachodzą rozkminki.

Zwał jak zwał. Może jestem zombie, a może po prostu moje, niezaprzeczalnie najsilniejsze, narzędzie myślowe budzi się wtedy do życia.

Pogoda nas nie rozpieszcza. Nie zamierzam w tym oto miejscu bawić się w Panią Omenę Mensah, nie planuję pisać Wam o skokach ciśnieniowych, ani o wyżach atmosferycznych. 

Moim tematem przewodnim dzisiejszego wieczoru będzie NIŻ definitywnie obecny w większości serc i mózgów populacji ludzkiej w ostatnim czasie. W tym miejscu chciałabym złożyć ukłon dla mojej koleżanki, niegdyś przełożonej, dalej współpracownicy w niedoli, której pewne przyzwyczajenie idealnie odwzoruje to, co dzieje się nie tylko za oknami, ale i w naszych sercach. Mianowicie, owa koleżanka, nie zbaczając zbytnio na dzień tygodnia, czy porę roku, miała pewien nawyk. Objawiał się on w dość zabawny sposób. Za każdym razem, jak tylko pojawiała się ona w pracy, po przejściu wraz z grobową miną przez cały salon odzieżowy, tuż po przekroczeniu i zamknięciu drzwi od zaplecza, śpiewała (krzyczała?) gromkim głosem: 
'Zii-ma na ra-mioooonaaaaach!'

Każdy z nas, a podejrzewam, że i nie jeden klient o stopniu słuchu dość znośnym, wiedział już, że zjawiła się ona do służby w znakomitym nastroju.

Dość groteskowa sytuacja, ponieważ dziś, chciałabym zająć się tą prawidziwą, ciężką i dołującą zimą, którą przez kilka miesięcy dźwigamy na naszych barkach. 

Co sprawia, że nawet naukowcy musieli dać nam teoretyczne usprawiedliwienie dla naszych błękitnych łez, spływających po policzkach, w ten Niebieski (w odcieniach szarości) Poniedziałek? Ja wiem. To definitywnie brak Słońca. Jedni twierdzą, że to niedobór witaminy D, ja jednak dalej twardo obstawiam przy swoim i utrzymuję się przy stanowisku, że Słońce jest najlepszym i najskuteczniejszym elementem wystroju w naszym życiowym feng-shui. 

Pewnie ciśnie Ci się na usta: Okej Zamaszysta Blondyno, no ale co z tego? Nie chcesz się bawić w Omenę- to nie powiesz mi kiedy się przejaśni. Podejrzewam, że w drugą Ewę Drzyzgę również nie planujesz się wcielać, roztkliwiając nad moim losem. JAK ŻYĆ? Panie blogerze.

Ja uważam, że wyżej wspomniana przez mnie moja serdeczna koleżanka odkryła na to doskonały sposób. Śmiać się z niesprzyjających okoliczności, zgniatać je, deptać po nich, żeby wkrótce stały się niczym godnym choćby zastanowienia.

Nie szukajmy wytłumaczeń, szukajmy sposobów. To, że ktoś na świecie powiedział Ci, że masz prawo być smutny, bo 'zimowy Blue Monday i w ogóle jesienna deprecha', to pic na wodę. Gavno prawda. MPM (Moja Prywatna Marylin- nauczcie się tego skrótu, będzie się tu dość często przewijać) jest źródłem różnych mądrych porzekadeł, jedno z nich, to: 'Człowiek mądry nigdy się nie nudzi'

Ja sobie pozwolę je nieco zmodyfikować i posunę się o stwierdzenie, że człowiek  inteligentny często się nie smuci. Szuka rozwiązań, a jak ich nie odnajduje, to szuka choć odrobiny słońca w małych rzeczach.

A co jak to nie pomaga?

Polecam wybrać się na solarium.

Mocne, nie? 




okulary: New Yorker
kapelusz: H&M



bluzka: Mango a.k.a. szafa MPM


ramoneska: New Yorker Student Collection
plecak: New Yorker


zegarek: Cropp






wtorek, 13 stycznia 2015

Jak się nie ma co się lubi, to... się nie lubi co się ma. Czyli czy człowiek potrafi być w pełni szczęśliwym?

Jak się nie ma co się lubi, to... się nie lubi co się ma. Czyli  czy człowiek potrafi być w pełni szczęśliwym?

Jak się nie ma co się lubi, to... się nie lubi co się ma. Czyli: czy człowiek potrafi być w pełni szczęśliwym? 

Już od najmłodszych lat, podczas etapu dojrzewania, zaczęłam dostrzegać istotny fakt. Nigdy, posiadając to co mamy, nie będziemy zadowoleni z obecnego stanu rzeczy. Ta, ów cenna, uwaga w sposób bezprecedensowy obalała dotychczas powtarzaną mi, jak mantrę, tezę - "Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma". Otóż, właśnie nie! Miałam starszego brata - chciałam mieć młodszą siostrę. Byłam posiadaczką prostych, długich, blond włosów - chciałam mieć ciemne, zakręcone, afro. Chodziłam do tej szkoły- marzyłam o innej. Mogłabym wymieniać w kółko. Z tego co wiem, to uczucie niedosytu towarzyszyło nie tylko mi. Każda moja koleżanka zawsze marzyła o mojej fryzurze, czy też o fryzurze innej "psiapsióły". Kilkukrotnie słyszałam też propozycję (oczywiście pół żartem- pół serio) zamiany rodzicami, rodzeństwem, czy też miejscem zamieszkania. I tak dalej i tak dalej. Znacie to uczucie? Tak wiem, jestem mistrzem pytań retorycznych. 

Podobnie się miewa sprawa ze związkami. Są ludzie pozornie szczęśliwi i pozornie nie-. Znam kilka par, ba! wiem, że istnieje ich jeszcze więcej! Par, spośród których jedno z "atomów" ich związkowości, marzy o czymś więcej. O podróżach, imprezach kończących się wraz ze wschodem słońca, o samotnej kontemplacji, o poznawaniu i odkrywaniu samego siebie. Jednym zdaniem- marzą o statusie singla. Wielokrotnie słyszałam, "Jak ja Ci zazdroszczę", w odniesieniu do mojej niekończącej się samotni. Widziałam osoby, które męczą się, jak pacjent w szpitalu psychiatrycznym, nie mogąc wydostać się z zawiązanego twardym supłem, kaftana bezpieczeństwa. Oni chcieli, oni chcą, wydostać się poza ten strzeżony obszar, a marzyli, marzą, o odkrywaniu strefy dyskomfortu. Tej bez kapci, koca, telewizji i nudnego seksu.

 A co single mają do zaoferowania w kwestii argumentów na swoje niezadowolenie? Jednoosobowy bilet do kina, przygotowywanie posiłku dla jednej osoby, lament nad JEDNYM kubkiem kawy, czy herbaty i wieczne zastanawianie się "A co by było gdyby?". A to pytanie jest fundamentem. Fundamentem, który bezsprzecznie odstawia pod ścianę wszystkich tych "zazwiązkowionych". Fundamentem, który w jednym, zwartym zdaniu zakończonym pytajnikiem, gromadzi w sobie wszystkie poprzednie, udane, lub nie, zakończone i przebyte przez nas, relacje międzyludzkie. Zbiera do jednego worka wszystkich wyższych, niższych, zabawniejszych, tych "bardziej na serio" i bezlitośnie analizuje ich, i nas samych w odniesieniu do stanu obecnego. Czy mogłam go nie rzucać? Czy powinnam była zmienić się tak, jak on tego oczekiwał? Czy gdybym ważyła 5 kilo mniej, to miałabym swojego Romeo, który odwoziłby mnie codziennie na białym koniu do pracy, całując namiętnie na pożegnanie i wręczając wiklinowy kosz z truskawkami w czekoladzie i szampanem, rzucając leniwie na odchodne "kochanie, przygotowałem Ci lunch, żebyś nie była głodna"...



Być z kimś czy być samym? Bez znaczenia. Oba te stany (niedokońca)cywilne wiążą się z bolesną, nieustanną ascezą myślową. To tak, jakbyśmy chcieli ukarać samych siebie, za to, że mamy to co mamy. Zamiast doceniać wszystko, co dane nam jest od losu, zamiast sztampowe "Carpie Diem", chwytamy nie dzień, a jakiekolwiek ostre, metaforycznie ostre, narzędzie i wbijamy je sobie w sam środek serca, a raczej tej części mózgu, która jest odpowiedzialna za autodestrukcję uczuciową. Nie istnieją ludzie szczęśliwi. 

Zatem, jaka jest moja recepta na to, by żyć i nie strzelić sobie w łeb? Dążyć do ideału. Zadawać sobie ból, stawiać wyzwania. To wędrówka nas uszczęśliwia. Nie jej cel. To pokonywanie ostrych zakrętów i wychodzenie z opresji podczas pułapek, jakie czekają nas podczas tej podróży, czyni nas bardziej usatysfakcjonowanymi. Moja mama zawsze powtarzała mi- "Najprzyjemniejsze jest to uczucie niedosytu". Nie jesteś szczęśliwy w związku i marzysz o wyśnionym życiu singla? Olej ten drugi "atom". To znaczy, że to nie jest TEN. Nie jesteś zbyt szczęśliwy będąc singlem? Poznawaj kandydatów na tytuł drugiego "atomu". Sprawdzaj ich. Testuj życie.

Bo życie jest zbyt krótkie na zastanawianie się "Co by było gdyby?", więc może zamiast je spędzić na kontemplacji trzeba działać nie zważając na to, czy to działanie kiedyś zakończy się sukcesem. To chyba jest sposób. Bo przecież po co łapać króliczka, skoro tak przyjemnie się go goni?











czwartek, 8 stycznia 2015

Zielony uśmiech

Zielony uśmiech
Cześć,



Jak tylko stworzyłam tę stronę, w moim kierunku rozpoczął się szturm pytań:

-O czym zamierzasz pisać?
-Bloga? Po co?
-Zagalizować marichunanen?
-A na co to komu?
-Po co to komu poczeba?



I w związku z tą lawiną zdań zakończonych pytajnikiem, postanowiłam się ustosunkować. Moją odpowiedzią jest: nie wiem. Mam nadzieję, że ów stwierdzenie będzie na tyle satysfakcjonujące, iż zadowoli przeciętnego gracza internetu. A ten gracz, który jest Nieprzeciętny, dojdzie do wniosku, iż ta niewiedza, jest na pewien sposób intrygująca i w ten oto sposób będzie zaglądał na tego bloga w celu odnalezienia odpowiedzi, na nurtujące go pytania.




Dzisiejszy wieczór upłynął mi pod znakiem obalania tezy, jakobym pretendowała na *ujową Panią Domu. Wśród moich najbliższych przyjaciół utarło się, że jeśli chodzi o pomieszczenie kuchenne, to świetnie je sprzątam. Koniec. Kurtyna.




Jako świetny aktor, w najzajebistszym filmie w reżyserii Ricziego Ricza i Marylin Monroe (pozdro rodzice!) o tytule "Moje życie", postanowiłam, że ta kurtyna nie może opaść zbyt szybko. A na pewno nie bez bisu i owacji na stojąco. W związku z tym, po uprzednim dokonaniu mini zakupów, weszłam tam, na niezbadane tereny kuchni... Ja- kucharka. Nie Ja- Sprzątaczka, ale Ja- perfekcyjna pani domu. Współczesny człowiek renesansu - co nie tylko posprząta, ale i ugotuje. I po sobie posprząta.




(oczywiście nie obyłoby się bez kwadratowego essentialu - tak, mam zajawę na geometrię, joł)



Przedstawiam Wam:




Spaghetti #chcępoznaćTwojąmatkjęteraz*Spinache z fetą i pomidorami suszonymi.




Do sklepowego wózka (nie krępując się cenami, bo jest do tygodnia po wypłacie) ładujemy:

makaron spaghetti
szpinak, mrożony/bejbi, jaki wolisz
jogurt naturalny
ser feta, najlepiej tłusty - tłuste bity, tłuste życie, tłusta feta.
pomidory suszone



ufam Wam, że jak i ja, w swoim domu posiadacie jeszcze:

2 ząbki czosnku
szczyptę soli
ciutkę pieprzu
łyżkę oliwy z oliwek/oleju jakiegokolwiek



Jak już skompletujemy całą zawartość essentialu, to muszę Was zmartwić - to nie koniec. Potrawa jeszcze nie jest gotowa... Mi, osobiście, przygotowanie całego posiłku, zajęło mniej więcej tyle, co gotował się makaron, zatem- gotowi, do startu, start! ruszamy...


Wstawiamy wodę, pstryk, szczypta soli, pstryk, słyszysz bulgotanie? nie, nie to w brzuchu (hehe), wsypujesz makaron. W tym czasie nagrzewamy oliwę na patelni.  Na patelnię wrzucamy na krótko drobno pokrojony czosnek. Nakładamy szpinak na patelnię. Powinien gotować się około 5 minut, zanim dodamy do niego cokolwiek. Ok, fajeczka spalona/ 50 przysiadów zrobione/ obejrzana reklama z Eweliną Lisowską- 5 minut minęło, zaczynamy magię kuchenną. Do szpinaku dodajemy trzy łyżki jogurtu naturalnego, mieszamymieszamy!. Uff, rozmieszaliśmy. ("Dlaczego to ma taki dziwny kolor?"). Dodajemy kolejne składniki, kolejno: ser feta, mieszamymieszamy!, pomidory suszone (ale nie wszystkie), mieszamymieszamy!. Szczypta soli, ciutka pieprzu. Danie jeszcze niech się trochę podgotuje, wydobywając ze wszystkich składników najlepsze smaki, a my w tym czasie odcedzamy makaron ("chulera, to już?!"). Na ładny talerz (my ze znajomymi nazywamy takowe zjawisko- Instalerz. Wiecie, że niby taki do fotografowania), układamy makaron. Na makaronie układamy sos. Danie ozdabiamy małą łyżeczką jogurtu naturalnego i pomidorkami suszonymi. Voila!







Kurtyna.




Chcecie bis?