środa, 2 listopada 2016

Blondynka w podróży #0: o kolei Tuwima troszkę inaczej

Turecki kurort (p)Różności, czyli o kolei Tuwima troszkę inaczej: jak wyciągnęłam lekcję życiową, gapiąc się na zjeżdżalnię.





Każdy choć raz w swoi życiu miał okazję przeczytać wiersz Tuwima "Lokomotywa". Otóż ja kochani, miałam okazję go doświadczyć. Na poziomie interkontynentalnym. Powiedzmy, że niby taka kolej "transsyberyjska", w temperaturze 30 stopni. Macie to?


No. To zacznijmy może od początku. Każdy w swoim życiu potrzebuje resetu. Wakacji. Odpoczynku. Czasu-Tylko-Dla-Siebie. Na przełomie maja i czerwca postanowiłam, że zorganizuję sobie taki czas. Zaplanowałam go na koniec października. I tak oto tym samym, kolejne marzenie, zamieniłam w cel. Doszłam do wniosku, że bez sensu jest śnić na jawie, skoro można się wziąć w garść i przeinaczyć coś niewyobrażalnie trudnego do zrealizowania, w rzeczywistość. Tak zwane

"American dream comes true".

I tak jak postanowiłam, tak zrobiłam. Każdy dzień tych czterech miesięcy oczekiwania na dopięcie swego, zaczynał się i kończył tak samo - słowami powtarzanymi jak mantrę:

"Jedziesz na wakacje. Odpoczniesz. Będziesz w siebie inwestować". 

Nieważne, czy zdenerwowali mnie członkowie rodziny, czy byłam wściekła na jakieś zajście w pracy, nieważne, że wkurzyło mnie to, że jedna sznurówka jest krótsza od drugiej. Jechałam na wakacje w październiku. Tylko to się liczyło.


I tak też, wówczas gdy pozostało mi skreślić ostatnią mantrę, z listy mantr dnia codziennego, spakowałam manatki i wyruszyłam w nieznane. Tam gdzie ciepło. Tam gdzie wreszcie, po dwóch tygodniach szarówy za oknem, będę mogła ujrzeć Słońce. I palmy. Kocham palmy, tworzą kojącą widokówkę dla moich oczu. Bezkres ich liści jest na tyle piękny, że sam ich wygląd motywuje mnie do tego, żeby stawać się lepszą. Piękniejszą fizycznie i duchowo.

Wydawałoby się, że wakacje będą upływały mi tak, jak na zwykłe wakacje, w zwykłym tureckim kurorcie, przystało. Opierając się tylko na: jedzeniu, pływaniu, czytaniu książek, chodzeniu na siłownię, jedzeniu, wypiciu kilku drinków i spaniu. I tak w kółko. Teoretycznie- tak też wyglądałyby moje dni, gdyby nie fakt, że jak zwykle, jak to ja, postarałam się rzeczywistość tego śródziemnomorskiego przybytku wypoczynku, potraktować nieco alegorycznie.

Specjalizuję się w obserwowaniu ludzi. Nie tylko na instagramie. 

Bardzo lubię obserwować ich zachowania, ich gesty i mimikę twarzy. Dopasowywać do typu kulturowego i narodowościowego.



I wreszcie doszliśmy do meritum. Uff. Pozwólcie, że oprowadzę Was po restauracji hotelowej.
Przy pierwszym stoliku - same grubasy. Siedzą i jedzą. Wokół syf - co za brudasy. Oprócz jedzenia - którego zdecydowanie za dużo, nawet dla batalionu wojska- około 15 kufli z piwem. "Hm... pewnie Niemcy" - pomyślałam. Niewiele czekając na odpowiedź, lekko niczym schmeterling, o mych uszu, doleciały twarde dźwięki języka niemieckiego. Zachciało mi się pić, więc wstałam od stolika celem udania się do restauracyjnego baru. "Habibi! Schatz! Barbie" - zawołał turecki kelner, nieskrępowanie mierząc mnie od góry do dołu. "Cóż, niełatwo być blondynką w tych krajach" - pomyślałam. Po drodze spotkałam jeszcze kilku, odmawiając propozycjom zamążpójścia i stanowczo zaprzeczając, aby w ogródku moich rodziców znalazło się miejce na jeszcze dwa wielbłądy. Dotrwałam do baru bez obrączki na palcu i burki na twarzy. Sukces. Chcąc zamówić białe winko, otwieram buzię, celem "Can i have two white wine please?", gdy w moje "can" wbija się stanowczy męski głos. "Pjac wodka pażałsta!". Już miałam w głos zapytać, czy dżentelmen jest pewien swoich wyborów, gdyż tego dnia miałam okazję widzieć zataczającą i wreszcie wywracającą się Panią, z ruskiego teamu. Nie zdążyłam, bo ów rycerz lekkich obyczajów, z trudem utrzymując pion, trącił mnie z bara. Ci, którzy znają mnie lepiej, wiedzą, w kolejce u tego, co obdzielał nas różnymi cechami wyglądu i charakteru, stałam po wzrost, inteligencję i urodę. Na cierpliwość miejsca już nie starczyło. Zatem lekko chrząkając, odburknęłam tylko "Excuse me" i rzuciłam gniewnym spojrzeniem na Rosjanina. Następnego dnia, już nad basenem, kiedy oddawałyśmy się z mamą kąpieli słonecznej, z błogiego stanu "jawsaleńeśpje", wyrwał nas krzyk, cholera to nie był krzyk, to był pisk zarzynanej świni. Serce podskoczyło mi do gardła. Wiecie, wiele się słyszy o zamachach w ciepłych krajach. Ale nie, sprawczynią tej bardzo wdzięcznej onomatopei, była dziewczynka, pulchna, malutka. Która zjeżdżając ze zjeżdżalni tak bardzo się bała, że aż musiała dać upust emocjom, poprzez rozruszanie strun głosowych. Dumna z siebie, pobiegła do swoich rodziców. Trzech mam i tatusia. Każda z mam całując córkę, lekko przytrzymywała Sari, które zdobiło jej twarz.

"No to ze snu nici"- pomyślałam - 

i z zaciekawieniem zaczęłam przyglądać się zabawom na zjeżdżalni, których nie było widać końca. Z zadumy i pochwały nad dziecięcą beztroską, wyrwał mnie widok chłopaka. Nie wiem, może miał z 18 lat, podjeżdżającego na wózku, do schodów prowadzących na szczyt zjeżdżalni. Chłopak posługując się wyłącznie siłą swoich rąk - zszedł z wózka i usiadł na pierwszym schodku. Pot lał mu się po skroni, ale przy pomocy dłoni, wchodził, na coraz to wyższy szczebel. To było jego marzenie. Przepraszam, nie marzenie - cel. Zjechać ze zjeżdżalni. Kiedy już wgramolił się na samą górę, zaczął układać się do zjazdu. Trochę to trwało, więc jego rodzice wstali z leżaków lekko zaniepokojeni i przyglądali się poczynaniom syna. Chłopak wreszcie zjechał. "Woohoo!" i okrzykom radości, nie było końca. Śmiał się do rodziców, podnosząc dwa kciuki w górę.

Zrealizował swój cel. 

Spełnił to mini marzenie. I wiecie co? Nie obchodziło mnie już, jakiej był narodowości, bo przypomniał mi o tym,

że w gruncie rzeczy, to że różnią nas kubki smakowe, gusta muzyczne, kolor skóry, włosów, oczu. To, że kiedyś zostaliśmy porozstawiani po kątach z tej wieży Babel, na tyle, że porozumiewamy się innymi językami. To, że za każde wyznanie walczył inny człowiek, czy Jezus, czy Mohamed, czy ktokolwiek inny. Nie ma to znaczenia. Wszyscy, tak naprawdę, jesteśmy tacy sami. Zostaliśmy obdarowani wyobraźnią, skorą do wymyślania nam nowych marzeń, a w gruncie rzeczy- nowych celów. Wszyscy dostaliśmy od losu również charakter, który te cele, pomoże nam realizować.




I tak oto, na drugim końcu świata, w fantastycznych warunkach, jeden chłopiec przypomniał mi, jak wiele szczęścia mam w życiu.

Że moje życie, to moja szansa, której nie mogę za żadne skarby spieprzyć.


Obierajmy sobie cele, realizujmy je. Cieszmy się i bądźmy wdzięczni sobie i bliskim, za to, że nam w tym pomagają. To tak niewiele do roboty, a tak dużo może zmienić na świecie. Zrezygnujmy z marzeń, kosztem celów.

Miłego wieczoru kochani, pozdrawiam Was z ostatniego dnia w raju,

Zamaszyście Podpisana,

Ja

1 komentarz:

  1. Muszę powiedzieć,że jesteś lepszym specjalistą w obserwacji ludzi niż Olga P. :D :*

    OdpowiedzUsuń